czwartek, 7 stycznia 2016

Nowy Rok, nowa ja, sratatatata...

Jak co roku wraz ze zbliżającym się sylwestrem ułożyłam sobie listę noworocznych postanowień. I jak co roku poległam, pobijając jednak życiowy rekord - odechciało mi się już 2. stycznia...

Te postanowienia są głupie. Wiadomo, że każdy szuka jakiejś konkretnej daty, która okaże się magiczna, szczęśliwa i w ogóle ułatwi wprowadzanie zmian. Sama tak robiłam nie raz, ba, nawet o tym gdzieś pisałam na blogu! Ale po cholerę ulegać presji społeczeństwa i zmieniać się na siłę, bo wszyscy tak robią? Nie widzę w tym sensu. Zmieniam się wtedy, kiedy coś mi się w sobie nie podoba, a nie wtedy, kiedy kończy się sylwester.

Ogólnie mam dzisiaj jakiś hukowy humor. Od przedwczoraj mi się zaczęło, a za wcześnie na pms. Powinnam właśnie nadrabiać zaległości (5 spawozdań) i uczyć się na jutrzejszego kolosa, ale wyszło jak zwykle, więc przez to mam jeszcze gorszy humor. Raz na jakiś czas nachodzi mnie taka schiza i wtedy na ogół najbardziej przejebane ma Kazik (tak swoją drogą znów jesteśmy razem). 
A wszystko zaczęło się od tego zasranego Hajduszoboszlo. Jak jesteście na bieżąco z postami to wiecie, że Kazika znam wciul i trochę. Czasem bywa infantylny, denerwuje mnie, że nie chodzi do pracy tylko się opiernicza, ma czasem swój świat, nie lubi mnie masować, nie daje mi wyciskać krost i ogólnie często się bijemy. Wczoraj na przykład mało co nie wybił mi jedynki telefonem (spoko, oddałam mu). Okres zauroczenia, motyli w brzuchu, "dla ciebie zrobię wszystko" i tak dalej mamy już dawno za sobą. W sumie, gdyby nie status cywilny to ktoś mógłby pomyśleć, że zachowujemy się jak stare małżeństwo. Mimo to zawsze się dogadamy i po tylu latach ciągłej walki i docierania się wreszcie potrafimy pójść na kompromisy (zwykle kończy się tak, że Kazik odpuszcza, bo musi być zawsze po mojemu :D).

Tak czy siak ostatnio coraz częściej myślę o tym, gdzie chciałabym pojechać na słoneczne, ciepłe wakacje. Oprócz odwrócenia myśli od paskudnej pogody jest to też motywacja do zapierdzielania niczym szalony dyliżans w pracy. Ok, zgodzę się, że w myślach mierzę za wysoko - Malediwy, Mauritius i Seszele to cele podróży, które muszę na razie odpuścić. Ale do cholery - takie Ateny czy Rzym, w ogóle największe stolice Europy to już są chyba w moim zasięgu? I o to poszedł cały spór. Pytam się Kazika, gdzie chciałby pojechać ze mną na wakacje (w myślach dodając: wolisz Rzym, Londyn, Ateny, czy może Barcelonę?). A on, że chciałby pojechać do Hajduszoboszlo, bo był tam jako mały dzieciak, było fajnie i będzie "po taniości"... No Chryste Panie... To ja tutaj zapierdzielam, żeby w wakacje sobie nie żałować, spędzić je aktywnie i odhaczyć jakąś miejscowość z mojej listy "must visit", a on tu mi wyjeżdża z jakimiś węgierskim Ciechocinkiem. To chyba świadczy o tym, że mnie nie zna, co nie?

Tak czy siak, mało co się przez to nie rozstaliśmy. W sumie to codziennie zdarza nam się pokłócić - czasem w żartach, czasem na serio - że któreś z nas w końcu mówi, że nasz związek nie ma sensu. Nie wiem czy to dobrze, że się tak kłócimy, ale wzięłam sobie za cel mojego życia wyprowadzić tego człowieka na ludzi (pewnie się obrazi jak to przeczyta) :P Przynajmniej nie popadam w emocjonalną rutynę, bo codziennie zaskakuje mnie jakiś nowym, szalonym pomysłem, który przyprawia mnie o wewnętrzną kurwicę - na zewnątrz zawsze jestem oazą spokoju. Prawie zawsze. W sumie coraz rzadziej.

No właśnie, ostatnimi czasy stałam się jakaś taka bardziej aspołeczna. Albo mi się tak wydaje. Żeby nie być mainstreamową to w sylwestra siedziałam w domu. I był to jeden z lepszych sylwestrów w moim życiu. Serio! W kapciach, szlafroczku, z butlą szampana obok - żeby nie było, piłam ze szklanki. Przejrzałam wszystkie telewizyjne sylwestry (?), zjadłam pół brytfanki ciasta, pożartowałam z Mamcią, która też siedziała w ciapkach i szlafroku buszując po internetach i popijając likierek, kłóciłam się z Tatkiem o pilota i przeszłam kilka poziomów Angry Birds POP. O północy latałyśmy z Mamcią w szlafrokach dookoła domu, a Tata zamknął nam drzwi tarasowe. Ot taka rodzinka śmieszków ;) Kazik dostał za to dzień dyspensy i balował gdzieś ze swoimi ziomkami.

Czasami w myślach marzy mi się jakaś fajna imprezka, jak za dawnych lat. Naprawdę, gdzieś tam w środku mam czasem ochotę znów pójść na kluby, potańczyć, napić się modżajto... Ale wtedy mój grafik chlasta mnie po twarzy, a sesja śmieje się w niebogłosy krzycząc, że nie zdam. Tak właśnie wygląda teraz moje życie: praca, nauka, spanie, praca, nauka, spanie. Powinnam między przecinki wcisnąć jeszcze fejsbuka, ale ten ciąg lepiej wygląda bez niego.

Dziś miałam pierwszy dzień wolny od piątku. Tak to dzień w dzień praca na mrozie, tzn. w sklepie, ale przy otwartych drzwiach. Co z tego, że klima chce wyzionąć ducha od grzania, a kurtyna zamontowana w drzwiach nie spełnia swojej funkcji, bo jej eksploatacja jest za droga? Temperatura w sklepie osiąga zakres od 10 do 20 stopni (w tych cieplejszych miejscach pod klimą), a my musimy do tego latać i obsługiwać klientów, którym czasem nawet w kurtkach jest zimno. Ja do pracy chodzę w pięciu bluzkach, przy czym jedna jest termoaktywna. Na koniec nakładam sweter albo żakiet, bo szalików nie wolno nam nosić, odkąd pewna klientka napisała skargę do szefostwa na fejsbuku (wspomniała tam o umęczonej obsłudze w szalikach). Chciała babeczka nam los poprawić, a tylko go pogorszyła. Ogólnie jak temperatura na zewnątrz oscyluje koło 0 to w sklepie jest spoko, da się wytrzymać nawet takiemu zmarźluchowi jak mi. Na przykład wczoraj momentami się zgrzałam w tych swetrach :D Ale w tych najbardziej chłodnych dniach to był jakiś kosmos. Gluty pod nosem mam do tej pory. I tak dobrze, że mnie nie rozłożyło.

W takich chwilach czasami przez myśl przechodzi mi rezygnacja z pracy. Ale już kiedyś przez to przechodziłam i stwierdzam, że takiej pracy jak ta na razie nigdzie nie znajdę. Oprócz dokuczliwego zimna nic mnie tam nie denerwuje. Zarobki spoko (choć zawsze może być lepiej :D), praca spoko, koleżanki też spoko, z szefostwem da się dogadać. Tylko, żeby było latooo...

Miałam dziś, z okazji tego wolnego, uczyć się, pójść na zakupy i zrobić obiad. Oczywiście skończyło się tak, że do nauki dopiero siadam, na zakupach nie byłam a na obiad zamówiłam pizzę. Czy moje lenistwo jest usprawiedliwione przez tyle dni pracy, czy może to ja siebie samą oszukuje? (Gdyby Kazik mi powiedział, że jestem leniwa, to bym go pobiła tak jak wczoraj, zawsze to robię, ale Was nie pobije, spoko).

PS. Ogarnęłam już system podchodzenia absolwentów do matury w tym roku. Nadal chcę być lekarzem.
PS 2. Jestem w szoku, bo jedna z moich lepszych koleżanek rozstała się po milionie lat bycia razem z jej chłopakiem. Myślałam, że oni to już będą razem do końca życia :(
PS 3.Poszłabym na kluby, by m.in. tego posłuchać.

1 komentarz :

  1. ad.PS2: Twoja koleżanka i tak wróci do chłopaka jak ty i Kazik, jak wszyscy. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka