czwartek, 11 czerwca 2015

Górołaz od siedmiu boleści, czyli "wyprawa" do Tatrzańskiej Łomnicy!

Długi czerwcowy weekend. Ciepło. Słońce. Wolne. W związku z powyższym, jak pewnie każdy zapracowany student (w moim przypadku to akurat oksymoron) chciałam sobie jakoś aktywnie zagospodarować ten czas, więc wraz ze znajomymi postanowiłam ruszyć swój leniwy tyłek gdzieś w góry. Uwielbiam je i jak już będę bogata to moim marzeniem jest mieć pensjonacik właśnie gdzieś w okolicach Tatr. Nie to, żebym była jakimś super taternikiem, ale naprawdę w takich krajobrazach czuję się niesamowicie dobrze. I choćbym nie wiem jak była leniwa, na wędrówkę po szlaku piszę się pierwsza (o ile nie jest to jakiś hiper niebezpieczny szlak, bo jestem straszną panikarą).
Zaczęło się od planowania. Bieszczady? Nieee, za płasko. No dobra, to Tatry. Kolejna zagwozdka - gdzie w te Tatry? Po burzy mózgów ustaliliśmy, że jedziemy na Słowację. Nigdy tam nie byłam, a to tylko 30 km dalej niż do dobrze wszystkim znanego Zakopanego. Jednym z bardziej popularnych miasteczek po tamtej stronie gór jest Tatrzańska Łomnica leżąca u podnóża Królowej Tatr. A więc zdecydowane! Teraz tylko pozostało nam modlić się o pogodę. Dzień przed wyjazdem teoretycznie wszystko było przygotowane - plan wycieczki, obcykane szlaki i cenniki, trasa, pogoda, no wszystko! A w dzień wyjazdu...

4 czerwca. Godzina 5:00 rano. Dzwoni pierwszy budzik. W myślach złoszczę się na siebie, że do późna oglądałam "Zodiaka". Cisza wszędzie, chyba mogę pospać jeszcze 10 minut... Nagle zrobiła się 7:00. Kurde, już powinniśmy być w trasie, a kierowca dalej śpi. To chyba ja też mogę się jeszcze chwilkę zdrzemnąć... O 9:00 zaczęłam wątpić czy nasza wyprawa ma sens, ale w końcu się ogarnęliśmy i około 10:40 siedzieliśmy z plecakami w samochodzie. Z wydrukowaną mapą przed nosem nawigowałam - taką miałam funkcję. Ale droga z Krakowa do Nowego Targu (bo tam odbijaliśmy na inną trasę) jest tak prosta, że nawet taka blondynka jak ja by tam trafiła bez mapy. Problem zaczął się za Myślenicami. Wiadomo, nie tylko my wpadliśmy na wspaniały pomysł wybrać się na wycieczkę. Razem z milionem innych aut staliśmy w korku przez dobrą godzinę albo i dłużej. Do tego dołożyły się też procesje (w końcu Boże Ciało), które blokowały drogi. Więc ogólnie ful wypas, nerwówka i przeklinanie się, że się nie chciało wstać o tej 5:00 jak to było zaplanowane. W pewnym momencie niezawodne Google Maps zaproponowało nam inną, nietuzinkową trasę przez wysokie chaszcze, która też miała zaprowadzić nas do celu. I zaprowadziła. A jakie wrażenia po drodze mieliśmy! Już zawsze będę jeździć do Nowego Targu tamtędy.
Kadr z filmu kręconego kartoflem. Jak widać oprócz bogatej flory z każdej strony mogliśmy ponadto rozkoszować się super wąską, krętą drogą z wybojami i spadkami oraz modlić się (w końcu Boże Ciało) by nic nie jechało z naprzeciwka. Dzięki za wrażenia Google Maps!
Do Nowego Targu jechaliśmy - uwaga - 2,5 godziny! Teoretycznie więc poruszaliśmy się z prędkością 36 km/h. Zawrotnie, co? Tak czy siak, od Nowego Targu zaczęliśmy korzystać z wydrukowanej mapy, ale to głównie dlatego, że 99% aut poleciała dalej Zakopianką, a my zjechaliśmy na drogę do Bukowiny i były luzy (a więc i czas na zastanowienie się, gdzie jest północ na mapie i czy to rondo to jest na pewno "to"). Tuż przy przekraczaniu granicy widok gór jest oszałamiający. Skąpane we mgle górskie masywy plus hektary zimnej zieleni wokół po prostu zapierają mi dech w piersiach. Zawsze! Troszkę pogoda się też pogorszyła, ale to i tak nie popsuło nam wyjazdu. Zwłaszcza, że jak dojechaliśmy do Łomnicy koło 14:00 (mieliśmy być o 8:00 hehe) to jakby na zachętę wyszło słońce i było naprawdę super. 

Swoją wędrówkę rozpoczęliśmy od dojścia do Grandhotelu Praha. Oczywiście, jak to my - baranki, nie wymieniliśmy kasy na euro licząc, że w Słowacji będziemy mieć taką możliwość na każdym kroku - otóż nie! Będąc już niemal pod hotelem strasznie chciało mi się siku (trzymałam przez całą podróż!), a że wokół były krzaki, a ja jestem Polaczkiem Cebulaczkiem... Trochę się zestresowałam, by nie spaść (zbocze było od pewnego momentu niemal pionowe) no i jednocześnie by za bardzo nie świecić pupą przy drodze. W efekcie obsikałam sobie buta. Ale to i tak lepiej. Kolega prosił mnie, by informować go, jak będzie coś jechać, bo on też chciał się wysikać. Zaczęłam przepakowywać plecak, troszkę się zagapiłam no i w ostatniej chwili powiedziałam mu, że coś jedzie. Hehe, obsikał sobie nogawkę! :D

Z super humorami ruszyliśmy pod hotel. My takie biedaki, a w okół pełno luksusu. Wchodząc tam (spod hotelu jest szlak wypadowy na Skalnate Pleso plus chcieliśmy się wzbogacić o euro) czułam się wyjątkowo niekomfortowo, zwłaszcza ze świadomością, że mam obsikanego buta. Po odczekaniu w kolejce do recepcji i zebraniu kilku dziwnych spojrzeń rzuconych w naszą stronę wreszcie dowiedzieliśmy się, że... euro można wymienić w innym hotelu, który leży w centrum miasteczka. Super... Dobrze, że mieliśmy samochód.

Zbliżała się już 15:00. Euro wymieniliśmy w końcu za extra kurs 4,60 zł! Kolejna nauczka, by robić to w domu. W sumie, jako biedni studenci mieliśmy do dyspozycji po ok. 16 euro na głowę. Zmieniliśmy też plan - postanowiliśmy na Skalnate Pleso wjechać kolejką, bo zanim byśmy tam weszli, to by nas noc zastała. Idziemy po bilety, a tam - kolejne nieprzyjemne zaskoczenie. Za bilet na samą górę musieliśmy zapłacić akurat... 16 euro. Nici z obiadu, ale na szczęście mieliśmy pyszne kanapki. Trochę był ból wydawać tyle kasy na wjazd kolejką, ale chcieliśmy mieć jakieś fajne wspomnienia z tej wycieczki. Poza tym, dla mnie było to super przeżycie. Nigdy wcześniej nie jechałam kolejką liniową, a to jest znacznie lepsze niż diabelski młyn w wesołym miasteczku! Oczywiście, podczas jazdy byłam mocno obsrana i kolega nie odmówił sobie uwiecznienia mojej paniki na filmach, ale niestety wam ich nie pokażę, bo ukazują mnie w złym świetle. Poza tym, jestem tam bardzo monotematyczna i używam mnóstwo brzydkich słów typu: "O kul#a, to się zaraz zerwie! Jestem taka obsrana! Nie wierć się, bo nas zabijesz! Ja pierd$ole! Zginiemy! Czy ta gonodlka na pewno nie jest popsuta?"

Wreszcie dojechaliśmy Startu, gdzie przesiedliśmy się do kolejnej kolejki, która zawiozła nas już do celu podróży, czyli na Skalnate Pleso. W porównaniu do pierwszej kabiny, która wyglądała dosyć staro, ta druga to była normalnie Lamborghini. Luksusowo, dużo miejsca, piękne widoki. Zginąć w takiej kabinie to nie wstyd. I ta zawrotna prędkość 6m/s. Im bardziej pięliśmy się w górę, tym robiło się chłodniej i ciemniej. Skalnate Pleso było już w chmurze. Dobrze, że miałam ze sobą zapasową bluzę, bo zmarzłabym na amen, chociaż niektórzy śmigali tam w krótkim rękawku. Swoją drogą na tej Słowacji było strasznie mało ludzi. Takie jakby lekkie zadupie. Ale to nawet lepiej.

Wędrując po mini-szczycie i podziwiając widoki (niestety, Łomnica schowała się we mgle ) lekko się zasapałam. Kolega fajnie to podsumował:
-Dyszysz, jakbyś przynajmniej weszła tu na własnych nogach...
Hmm, no cóż. Poszliśmy na łatwiznę. Gdybym wygrała w Lotto to zapewne kupilibyśmy też "wjazd" na sam szczyt Królowej Tatr (koszt ok. 100 zł), ale niestety, nie mieliśmy euro nawet na jedzenie. Bieda. Widok kolejki znikającej w chmurze był piorunujący i szczerze mówiąc to po cichu cieszyłam się, że jednak nią nie jadę, bo zeszłabym na zawał na 200%! No ale być tak blisko Łomnicy i daleko jednocześnie... O wejściu na piechotę też nie było mowy, bo to raz, że kosztuje coś koło 200 euro a dwa, że jest niebezpieczne i na pewno nie dla takich niedzielnych spacerowiczów jak my.
Kolejka widmo! A pod kolejką Skalnate Pleso, czyli Łomnicki Staw. Nie jest to wybitnie głębokie jezioro, na oko mogło mieć z pół metra głębokości, więc jakby się kolejka zerwała, to raczej woda by nas nie zamortyzowała.
O, tak jakby ktoś nie wiedział jak wysoko byliśmy. Jeszcze 7 km w górę i prawie Himalaje!

To ja. A tam woda. A nade mną chmurka. Prawdziwa, żaden fotoszop. Aha, zapomniałam powiedzieć, że można było sobie urządzić bitwę na śnieżki.
Pochodziliśmy trochę wokół wody, wdrapaliśmy się nawet pod obserwatorium, ale było zamknięte. Po drodze minęliśmy grupkę prawdziwych górołazów - jednego pana i dwie kobietki. Wszyscy wiekiem 45+, w kaskach i z profesjonalnym sprzętem. Chyba wracali z jakiejś długiej i niebezpiecznej wycieczki, bo jak już zeszli do Stawu to zbili sobie piątki i byli bardzo zadowoleni. Też bym tak kiedyś chciała. W sumie to chyba muszę zacząć już chodzić na jakąś siłkę, żeby powoli robić formę. Szybko zleci do 40stki.

Po godzinnym odpoczynku (wjazd kolejką strasznie męczy, co nie?), wszamaniu kanapek, czekolad, oreo i wszystkiego co było w plecaku postanowiliśmy jakoś z tej góry zejść. Miasteczko wydawało się być tak blisko z góry i myśleliśmy, że zejście to będzie max. pół godziny i że oszukamy system, bo drogowskaz mówił, że zejść potrwa 1:45 h. Kolejka już nie jeździła bo było przed 17:00, więc nawet jakbyśmy mieli za co, to i tak byśmy nie zjechali. W planach, czyli jeszcze wtedy kiedy myśleliśmy, że wstaniemy o 5:00 rano, chcieliśmy iść magistralą tatrzańską do Wodospadów Zimnej Wody i zajść do miasteczka z drugiej strony. No wiecie, żeby zobaczyć różne trasy. Ale ze względu na zmieniającą się pogodę i późną godzinę, zdecydowaliśmy, że jednak wrócimy właśnie tym "szybkim" szlakiem zielonym. No i co, na początku było całkiem przyjemnie. Po prostu wydeptany szlak, urozmaicony kamieniami w formie schodków. Takie szlaki lubię najbardziej, bo idzie się raz w górę raz w dół i nie ma monotonii. Ale od pewnego momentu szliśmy najprawdopodobniej albo jakimś stokiem narciarskim albo nie wiem czym, ale szło się tak źle, że masakra. Trzeba było uważać, żeby nie zjechać na dupce, bo nachylenie było bardzo odczuwalne i strata równowagi mogła się źle skończyć. A nie było się czego złapać. Poza tym, krajobraz też nie był za fajny, bo wszędzie a to jakieś lampy, albo jakieś inne rury, które pewnie zimą pełniły jakąś narciarską funkcję. Ogólnie - więcej już nim na pewno schodzić nie będę.
Szlak zielony. Wygląda trochę jak jakiś kamieniołom. O zapieraniu o kamienie też można było raczej pomarzyć, bo większość zjeżdżała razem z Tobą i Twoją nogą.
Po zejściu do Startu, które zajęło nam na pewno więcej niż szacowany czas znów zarządziliśmy czekoladę. Nogi nam się trzęsły, bo ciągle trzeba było spinać łydy, żeby nie zlecieć w dół i naprawdę marzyliśmy, żeby móc wreszcie wejść pod jakąś górę tak dla odmiany. Ze Startu do Tatrzańskiej Łomnicy wiedzie już asfaltowa droga, więc wędrówka nią to już w ogóle był koszmar. Po ulicy to ja sobie mogę pochodzić w Krakowie. Jedynie odsłaniające się powoli góry rekompensowały inne niedogodności. Mimo wszystko, do samochodu doszliśmy raczej zmęczeni, ale takie zmęczenie jest fajne. Byłoby fajniejsze gdybyśmy rzeczywiście zobaczyli więcej prawdziwych gór niż ludzkiej działalności, ale przynajmniej już wiemy, gdzie nie jechać następnym razem no i mamy też nauczkę, by przyjeżdżać wcześniej jeśli chce się więcej zobaczyć.
Kolejne zdjęcie robione kartoflem. Ale widok był naprawdę piękny!
Po przekroczeniu granicy stwierdziliśmy, że jednak warto byłoby zjeść coś w tych górach. A że wracaliśmy przez Bukowinę to zatrzymaliśmy się w pierwszej lepszej knajpce, wzięliśmy sobie po kawale mięcha na głowę, dla mnie oczywiście herbatka, bo dupka mi jednak trochę zmarzła i co, i szamanko. Podsumowując - dzień uważam za mega udany, mimo tych licznych przygód. Fakt, trochę nas to kosztowało, na pewno więcej niż zakładaliśmy (studenci liczą każdy grosz), ale wspomnienia są super no i najważniejsze - zawsze to jakaś integracja, a nie tylko fejsbuki itp. Oczywiście, jak zawsze po takiej wycieczce, mam ochotę na więcej. Ale teraz stwierdziłam, że dopóki nie przejdę najważniejszych szlaków w naszych Tatrach dopóty za granicę się nie ruszam. Cudze chwalicie, swego nie znacie, powiadają, i wierzę, że jest w tym powiedzeniu mnóstwo prawdy! Na szczęście zbliżają się wakacje, więc będzie kiedy nadrobić zaległości. :) Może spotkamy się gdzieś na szlaku, kto wie? Buziaki! :)



7 komentarzy :

  1. wszystko fajnie ale znam lepsze miejsca na takie jednodniowe wyprawy

    OdpowiedzUsuń
  2. Niby jakie cwaniaczku? Mnie to się podoba :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Poważne podejście do wyprawy w góry. 10.40 wyjazd brawo organizacje ! ile osób was tam jechało ? nikt nie mógł obudzić reszty na zaplanowany wyjazd

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, po co się tak spinać ;) To nie była wyprawa tylko "wyprawa" - przynajmniej dla mnie to różnica. Poza tym - jesteśmy typowymi turystami, poszliśmy, pospacerowaliśmy i wróciliśmy zadowoleni, czyli cel został osiągnięty. Jednak co do późnego wstawania się z Tobą zgodzę - następnym razem tego błędu nie popełnię :)

      Usuń
    2. Nie spinam się. Ja uwielbiam chodzić po górach, mieszkach w górach, zawsze w weekendy wstaje sama i chodzę i chodzę i chodzę. Zareagowałam tak bo mam taki charakter, że jak się już coś planuje to się to wykonuje.
      Cały czas śledzę Twojego blogaaa i czytałam każdy wpis i się też zastanawiałam czemu napisałaś, że ze znajomymi z tego co pisałaś masz chłopaka. Nie wolałaś z nim spędzić tego weekendu ?

      Usuń
    3. Pewnie bym wolała gdyby była taka możliwość :) A że nie było... Nie mogę uzależniać swojego wolnego czasu tylko i wyłącznie od kogoś :) Swoją drogą nikt nie powinien tak robić, bo to zawsze się źle kończy :)

      Usuń
  4. Zazwyczaj w góry nie jeżdżę ale chyba się wybiorę :-D

    OdpowiedzUsuń

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka