poniedziałek, 18 maja 2015

Droga po świstek, czyli studia Tereski CZ. 2

Tak naprawdę nie mam indeksu. Załapałam się niestety na te lata studiów, którym zabrano tą przyjemność (latanie za prowadzącymi błagając o wpisy - to jest to!). Taki indeks to potem też jest fajowa sprawa, bo mając te -dzieści albo -dziesiąt lat możesz pokazać dzieciom i wnukom, jak to zajebiście ci szło na studiach. No ale niestety. W moim wypadku jak na razie i tak nie byłoby co pokazywać - ale może się to zmieni, kto wie? Jeżeli nie przeczytałeś jeszcze pierwszej części wpisu, odsyłam cię tutaj -> kliknij mnie, kliknij! A ja lecę z tematem dalej.

Etap III. Tajemnicza choroba i UJ
1 października, późny wieczór. Razem ze znajomymi błąkałam się po rynku od czasu do czasu zatrzymując się gdzieś na piwku - wiecie, student-świeżak hartował wątrobę. Po dość krótkim rajdzie odezwało się gastro. Czyli trzeba coś zjeść. A co smakuje najlepiej późno w nocy? No oczywiście, że kebab od Turka! Po sytej kolacji zmyliśmy się wszyscy do domów, bo przecież nazajutrz miała być inauguracja. Wieczorem jeszcze wszystko było ok. Ale rano zaczął się prawdziwy koszmar...  Godzina 7:00 z minutami, trzeba już wychodzić na autobus, a tu mi się zbiera na wymioty. Myślę sobie: "Przecież nie daliśmy wczoraj w palnik, ani nic...". No ale ewidentnie mnie mdliło, a innego powodu niż alkohol nie widziałam. Trudno, trzeba było lecieć. Żeby dojść na przystanek musiałam drałować jakieś 350 metrów. Po drodze oczywiście nie wytrzymałam i musiałam sobie rzygnąć w biegu. Straszne to i obrzydliwe, ale autentycznie tak było. Wtedy już miałam cykora, bo pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło. Ale ok, rzygnęłam, ulżyło mi, na spokojnie doszłam nawet na przystanek. Następna faza, znacznie gorsza, dopadła mnie w autobusie. Zapełniony po brzegi, wszędzie ludzie, duszno, śmierdząco, no ogólnie koszmar, a mi się jeszcze rzygać chce. Atmosfera wokół wcale nie pomagała w polepszeniu samopoczucia, ale starałam się jak mogłam, by nikogo nie obrzygać, bo to straszna siara by była. No i tak powstrzymuję się jeden przystanek, drugi, na trzecim zaczęłam już mieć zimne poty i mdleć, a tu do końca jeszcze trzy zostały! Na czwartym już nie wytrzymałam i wyleciałam z autobusu dosłownie w ostatniej chwili.

X to miejsce, do którego będą wędrować pielgrzymi z całego świata, jak już będę świętą albo sławną, łoteva.
Pamiętam to jak dziś, przystanek Grottgera w Krakowie. Tak, tam leżały niegdyś moje rzygi. Starałam się nie obrzygać chodnika, i tak jestem zdziwiona, że zachowałam świeżość umysłu i celowałam w trawę za przystankiem, której nikt nie widział. Najbardziej w pamięci utkwiła mi jednak pewna sytuacja. Mianowicie, opierając się o to ogrodzenie, ledwo co trzymając się na nogach i oddychając ciężko po wszystkim zauważyłam jak podchodzi do mnie pewna starsza pani. Pomyślałam sobie, że albo mnie opieprzy, że jej trawę obrzygałam, albo spyta się mnie, czy wszystko w porządku. Myliłam się.
-Przepraszam?
-Taaak? - odpowiedziałam.
-Czy wie pani może, gdzie tu jest ulica Marszałkowska?
Myślę sobie: "Kobito, ja tu umieram, słyszę już chóry anielskie a ty się mnie o drogę pytasz, zamiast mi pomóc?!", ale oczywiście odpowiedziałam krótko i zwięźle: "Nie." Kiedy już się jako tako otrząsnęłam, szybko wsiadłam do pierwszego lepszego autobusu, by zdążyć na inaugurację. Na szczęście mdłości ustąpiły po godzinie, potem nawet odważyłam się coś zjeść i już reszta dnia minęła całkiem spokojnie. Ale następnego ranka wstaję - a tu kurde to samo! No nic, na zajęcia trzeba iść, przecież siara opuścić pierwszy dzień szkoły. Niestety, tym razem również ledwo co dojechałam do Grottgera, a mdłości były tak silne, że mdlałam stojąc. Piechotą chciałam wrócić do domu, ale nie mogłam powstrzymać się od rzygania, no i pomyślałam, że lepiej będzie rzygać sobie w toalecie niż tak przy ruchliwej ulicy i milionie ludzi wokół, co nie? I tak z Nowego Kleparza podreptałam do Galerii Krakowskiej, parę razy zatrzymując się na wiesz co, a raz niemal mdlejąc. Musiałam usiąść na chodniku na chwilę, bo miałam taki silny skurcz, że aż jakaś miła pani podeszła do mnie i chciała wzywać karetkę. Ja nie jestem jednak z takich, co lubią lekarzy i w mgnieniu oka odzyskałam pozorne siły i z naciągniętym grymasem w kształcie uśmiechu w podskokach udałam się do galerii. No a tam to już wiadomo. Ulga jednym słowem. Tak czy siak z jednego problemu zrobiły mi się dwa - jak usprawiedliwić nieobecność na pierwszych zajęciach? Na szczęście w Krakowie mieszkała też moja starsza kuzynka Wiesia i to ona razem z chłopakiem zawiozła mnie wieczorem do lekarza. Sama bym pewnie już tam umarła. No ale wracając do lekarza. Pani wysłuchała moich rewelacji, standardowe pytania o choroby w rodzinie itp, no i nagle wypala: a może pani jest w ciąży? Prąd, jaki mnie przeszedł w tym momencie musiał mieć miliony voltów. Ale myślę sobie - przecież to niemożliwe, biorę tabletki i w ogóle nie nie nie. No i tak też odpowiedziałam lekarce. I wówczas mnie tknęło (w sytuacjach kryzysowych - a ta taką była - mój mózg pracuję nadzwyczaj szybko i wydajnie) - jadłam kebaba! Na pewno zaraziłam się jakąś salmonellą albo inną cholellą. Pani doktor przytaknęła, mówi, że objawy się zgadzają, więc dwa zastrzyki w dupke powinny wszystko rozwiązać. No i zwolnienie na tydzień, żeby nie zarażać innych. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że następnego ranka scenariusz powtórzył się od nowa. Na szczęście miałam zwolnienie, więc nie dochodził mi dodatkowy stres, mimo wszystko strasznie chciałam już poczuć się prawdziwą studentką i uderzyć na uczelnię. Postanowiłam odstawić tabletki anty, które dostałam zresztą od znajomego lekarza Wiesi bez żadnych badań (tak, to było bardzo głupie). Brałam je od niedawna i tak sobie pomyślałam, że to może od nich mi się dzieją takie rewelacje. I wiesz co? Poskutkowało. Następnego dnia, trochę osłabiona śmigałam już normalnie na zajęcia. Tyle że te najfajniejsze momenty mnie ominęły, kiedy to ludzie się integrowali i w ogóle. Ogólnie klapa. Dużo czasu mi potem zajęło nawiązywanie nowych znajomości, zwłaszcza, że to nie był koniec historii mojej choroby. Pochodziłam tak ze dwa dni normalnie na uczelnię. Tylko wieczorami, zwłaszcza podczas kąpieli strasznie swędziało mnie całe ciało, naprawdę, nie życzę żadnemu wrogowi takich katuszy, bo nawet drapanie się do krwi nie przynosiło mi ulgi. Pomyślałam sobie, że albo od tego starego łóżka złapałam jakiegoś parcha, albo mam strasznie przesuszoną skórę po wakacjach w Egipcie (na początku września za zarobione w pomaturalnej pracy hajsy polecieliśmy ekipą się zrelaksować).
Egipt taki słoneczny. Ale czy piękny?

Tak czy siak, nadszedł weekend i postanowiłam wreszcie pojechać do domu. Moja mama, która ma nie bez powodu w pracy ksywę "Znachorka" (jest lekką hipochondryczką, ale temat chorób i leków ma w jednym palcu), oczywiście wymyśliła mi milion schorzeń związanych z moim uporczywym drapaniem i zaciągnęła na badania. To była sobota. Rano pojechałam dla świętego spokoju zrobić te badania, a przez cały dzień miałyśmy śmigać z mamą po sklepach za jakimiś butami, ciuchami itp itd. Koło godziny 15:00 z powrotem zajechałyśmy pod laboratorium, tym razem, by odebrać wyniki badań. Ja zostałam w aucie, mamcia - czyli ta bardziej ciekawa - podreptała do laboratorium. Nie było jej z 20 minut. Coś długo, sobie pomyślałam. Ale wreszcie widzę, wychodzi. Mina nie tęga, rzekłabym raczej, że wściekłosmutnozła. No to myślę sobie, koniec. Pewnie umieram.
___________________________________________________________________________________

Nie sądziłam, że moja historia zrobi się taka długa, w mojej głowie to był tylko moment! Chciałabym ją opowiedzieć w jednym kawałku, ale obowiązki czekają ("Gra o tron" się sama nie obejrzy), więc potrzymam was trochę w niepewności. Ciąg dalszy A.S.A.P! Buziaczki od Terechy :*

PS. Jak widzicie, jednak nie umarłam :P

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka