czwartek, 28 maja 2015

Droga po świstek, czyli studia Tereski CZ.4 OSTATNIA

Ostatni wpis tej serii zakończyłam w momencie, kiedy odebrałam telefon z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną. Moja radość mało co mnie nie rozsadziła. Naprawdę, na co dzień nie zdajemy sobie sprawy, jak ważny jest pieniądz w naszym życiu. Teraz, kiedy jesteś pod opieką rodziców lub masz stałe źródło dochodu to łatwo jest mówić, że potrafiłbym przeżyć za tyle i tyle w ciągu miesiąca. Prawdopodobnie wymiękłbyś, tak jak ja, już po paru dniach. Ale wracając do tematu - umówiłam się z miłym (oceniłam to po głosie) panem na rozmowę kwalifikacyjną na stanowisko kelnerki w jednej z droższych, "prestiżowych" restauracji przy placu Matejki. Z niecierpliwością czekałam na rozmowę. Byłaby to dopiero moja druga rozmowa kwalifikacyjna w życiu!


Plac Matejki w Krakowie - blisko Rynku, blisko Dworca, a gości w restauracji można ze świecą szukać. Wina lokalizacji? Nie sądzę.
Zestresowana, bez śniadania, na wszelki wypadek ze Stoperanem w torbie (hehe, stres czasem lubi płatać figle) wyruszyłam na spotkanie. Zawsze chciałam pracować w restauracji. Naoglądałam się Magdy Gessler i tak mi się to odbiło na psychice. Ale do rzeczy - punkt 13:00 byłam pod drzwiami. Nieśmiało weszłam do środka, czując jak zaraz serce mi eksploduje w klatce. Od razu podleciała do mnie dziewczyna ubrana w kwiaciastą sukienkę (kelnerka), ale kiedy jej powiedziałam, że ja tylko na rozmowę to mina jej zrzedła i kazała mi ino usiąść w przejściu i czekać. Po chwili podszedł do mnie ów miły pan - jak się potem okazało syn właścicielki - no i zaczął mnie wypytywać o jakieś tam podstawowe rzeczy. Atmosfera się trochę rozluźniła, ja zrobiłam się bardziej gadatliwa i uśmiechnięta, on jednak dalej był mdły tak samo jak na początku. Lekki zwrot akcji nastąpił kiedy z uśmiechem na ustach prezentował mi stawkę - 4 zł za godzinę. Trochę mnie wryło. 4 zł?! WTF?! Kurde, autentycznie ledwo co by mi na waciki starczyło. No ale z drugiej strony telefon milczał, a kasa się roztapiała więc lepsze 4 zł niż nic. Desperacja moja sięgnęła zenitu, jak sobie teraz o tym pomyślę. Przyjęłam ofertę i nazajutrz o godzinie 10:00 byłam już na dniu próbnym. Zdziwił mnie fakt, że nikt nawet nie zapytał mnie o książeczkę sanepidowską, ale stwierdziłam, że w razie kontroli to chyba oni mieliby problem, a nie ja, więc olałam sprawę. Na drugi dzień, z pozytywną energią mimo wszystko, z wyliczeniami, że jak będę pracować 200 h w miesiącu to zarobię 800 zł z czego 500 zł pójdzie na mieszkanie a za 300 zł da się jakoś żyć, ruszyłam do pracy. Fajnie, bo miałam blisko z mieszkania, 20 minut spacerkiem. No ale dobra. Jestem w tej restauracji. No i co? No i okazuje się, że ci właściciele też musieli być mega zdesperowani, bo kiedy robili mi test na noszenie tacy, ja olałam go totalnie, a oni się tym nawet nie przejęli. Olałam w dosłownym znaczeniu - miałam zaparzyć kawę w ekspresie i przenieść ją sobie do wypicia na stolik oddalony o jakieś 10 metrów. Kawa była wszędzie tylko nie w filiżance. Zaczęłam się wtedy zastanawiać, czy można mieć Parkinsona w wieku 20 lat.

Ogólnie, atmosfera w pracy była bardzo nie fajna. Dziewczyny okazały się być nawet spoko, chociaż jedna to była taka suka, że gdyby nie to, że wtedy byłam strasznie sierotowata i nieśmiała, to bym jej teraz zgotowała niezły łomot. Serio, jak sobie pomyślę to brrr. Mam nadzieję, że będzie po swoim kulturoznawstwie czyścić kible w muzeach. Nie jestem jakoś specjalnie mściwa czy coś, ale ona naprawdę była wredna! Oprócz tego, że z tymi dziewczynami nie miałam za bardzo kontaktu (w sumie co się dziwić, pracowałam tam ledwo parę dni), w całej restauracji było potwornie zimno, wiało nudą i menadżerka też była mega nieprzyjemna, to do tego jeszcze nikt do tej restauracji nie zaglądał. Zaczęłam się martwić o swoją przyszłość, mianowicie - jak ja psychicznie wytrzymam w takich monotonnych warunkach z tak wkurwiającymi ludźmi? I to wszystko za 4 zł na godzinę, bo o napiwkach to nie ma co nawet marzyć (menadżerka je zabierała dla siebie). Ratunek nadszedł baaardzo szybko.

Popierdzielając w tej śmiesznej kwiecistej sukience któregoś razu usłyszałam swój dzwoniący telefon. Ogólnie na sali nie wolno było korzystać z komórek, ale szybciutko zakradłam się do klitki na ubrania i w ostatniej chwili odebrałam. A tam? Tadam, zaproszenie na rozmowę o pracę! Strasznie się ucieszyłam, licząc, że gorzej już być nie może, no i umówiłam się na rozmowę już na jutro. Wtedy miałam wolne w restauracji więc mogłam na spokojnie to załatwić. Byłam tak podekscytowana tym telefonem, że nawet nie zdążyłam zapytać z jakiego sklepu dzwoni ów pani, zapamiętałam jedynie adres. Będąc w domu tradycyjnie odpaliłam Google Maps, żeby wyczaić, gdzie być może będzie moja przyszła praca. Okazało się, że na rozmowę kwalifikacyjną muszę się udać aż pod sam Wawel. Pomyślałam sobie, że to musi być super, pracować przy Wawelu i że koniecznie będę chciała mieć tą posadę.

A więc następnego dnia odstroiłam się jak choinka i ruszyłam w drogę. Na miejscu byłam chyba punktualnie, ale jak się okazało adres, który zapamiętałam, obejmował całą kamienicę, a co za tym idzie - kilka sklepów. A nigdzie nie było karteczki "szukamy pracowników". No to co, nie pozostało mi nic innego jak robić z siebie debila i pytać w każdym sklepie, czy to oni do mnie dzwonili. Całe szczęście trafiłam za pierwszym razem do tego właściwego. Sklep bardzo ładny, z torebkami i biżuterią, przez witrynę wyglądał na mega elegancki. A ja w zielonej kurtce, starych jeansach i ubrudzonych kozakach (była straszna plucha), no to sobie myślę - pierwsze wrażenie zrobię jak należy... Ale ta pani okazała się być bardzo miła i sympatyczna, i uwaga - nawet zaplusowała moją oczojebną zieloną kurtkę! Stwierdziła, że skoro jestem taka kolorowa (miałam buraczkowy - kontrastujący z resztą mnie - błyszczyk na ustach) to na pewno będę pasować do tego miejsca. Miała mi dać znać wieczorem, czy zaproszą mnie na godzinki próbne. Co było bardzo pocieszające - stawka za godzinę w sklepie wynosiła już 7 zł, niemal 200% więcej niż w tej głupiej restauracji! Ale i tak na początku myślałam, że żeby nie było monotonnie, to będę pracować na dwa etaty. Głupia ja! :D Na szczęście ten pomysł szybko wybił mi się sam z głowy. Właściwie przypadkiem i podświadomie, ale i tak wyszło mi to na dobre. Mianowicie w czwartek, po godzinach próbnych w sklepie z torebkami, poszłam na imprezę z Kazikiem do jego przyjaciela. Było mega super, świetna zabawa i w ogóle, do domu wróciliśmy koło 3-4 rano. Do pracy w restauracji miałam na 12:00. Kiedy zadzwonił budzik, a ja leżałam obok Kazika pod cieplutką kołderką, perspektywa wstania i pójścia w to cholernie depresyjne miejsce napawała mnie takim smutkiem, że stwierdziłam, iż fuck it. I nie poszłam, więcej też się tam nie pokazałam. Trochę siara, nie? Nawet telefonu od menadżerki nie odebrałam. Najbardziej żałuję tych 100 zł, które wypracowałam...



Etap V. Praca przy Wawelu
Jeżeli znalezienie fajnej pracy bez doświadczenia to szczęście, to w takim razie ja wygrałam w lotka. Na początku było ciężko. Praca w sklepie opierała się na aktywnej sprzedaży, tzn. klient wchodzi, a ty od razu do niego lecisz i coś mu pokazujesz. Osobiście nie lubię, kiedy jestem na zakupach a ktoś próbuje mi pomóc na siłę, ale okazuje się, że są ludzie, którzy właśnie takiej obsługi potrzebują. Na początku strasznie nieśmiało się do tego zabierałam, ale wierzcie mi lubi nie - po tygodniu czułam się tam już jak ryba w wodzie. Moim dodatkowym atutem była umiejętność dość płynnego mówienia po angielsku, przez co klienci zagraniczni mogli poczuć się w sklepie swobodniej. No i najważniejsze - atmosfera w "torebkach" też była niesamowita. Szybko złapałam dobry kontakt z szefową. Codziennie rano przychodziłam do pracy te pół godzinki wcześniej i przygotowywałam sklep do otwarcia. To były na początku proste rzeczy - odkurzanie, ustawianie torebek, mycie szyb itp. Po jakimś czasie, jak już szefostwo zobaczyło, że może na mnie polegać, zaczęłam też robić starty kasy i zamknięcia z raportami. Tuż po otwarciu szefo - narzeczony szefowej - robił nam kawkę, a potem były pogaduchy i ogólnie dzień mijał całkiem przyjemnie. Latem pracowałyśmy nawet po 12-13 h, bo godzina zamknięcia była elastyczna (wyobraźcie sobie, że są wariaci, którzy o godz. 10 w nocy przychodzą kupić torebkę!!!) ale i tak, mimo zmęczenia, wspominam te czasy z uśmiechem. Strasznie żałuję, że tam już nie pracuję. Byłam tam zatrudniona przez 1,5 roku - od marca do września roku następnego. W międzyczasie wiele się w moim życiu działo, a z tymi dziewczynami zawsze dało się pogadać o wszystkim. Tak jakoś się wspierałyśmy, spotykałyśmy na piwku i w ogóle kurczę... straszny mnie teraz sentyment ogarnął :(. Ale nie można stać w miejscu. We wrześniu, po mega pracowitych wakacjach (ruch w Krakowie w sklepach na rynku jest ogromny) przyszedł czas na drugie podejście do studiowania. Wreszcie spełniłam swoje malutkie marzenie - we wrześniu przeprowadziłam się od Wiesi, u której mieszkałam przez wakacje, do akademika na MS AGH. Cóż to była za ulga (o mieszkaniu u Wiesi napiszę kiedy indziej - to będzie kategoria horror)!

Od września tamtego roku do teraz zdążyłam zmienić akademik 2 razy, stopniowo obniżając standard. Zdążyłam też nie zdać paru egzaminów, chłopak mnie rzucił, miałam depresję, potem do mnie wrócił, moja współlokatorka ulała rok i ma dziekankę, Wiesi urodziło się małe Wiesiątko, Grażka poszła do gimnazjum, poprawiałam maturę (nie wiem po co, skoro się do niej nie uczyłam), popsułam telefon, byłam na przesłuchaniu na komendzie w sprawie kupionego nowego telefonu, dziadziuś mi umarł, widziałam z bliska Roberta Lewandowskiego, sprzedałam kolczyki Ewie Kasprzyk i byłam na moim najlepszym sylwestrowym wyjeździe ever.

Czytam to teraz siedząc w ciepłym pokoju, popijając herbatkę z cytryną i słuchając Celine Dion. Mam jakieś błahe problemy, martwię się zaliczeniami i tym, czy jutro uda mi się odrobić wf. I wiecie do jakiego wniosku dochodzę? Los nieustannie się zmienia. Wszystko zależy tylko od Ciebie! Praca w "torebkach" bardzo mnie zmieniła. Obcując codziennie z fajnymi ludźmi, często obcokrajowcami nabrałam niesamowitej pewności siebie. Nie boję się już teraz np. zwrócić kelnerce w Dominium uwagi, że próbuje mnie oszukać dając mi nie mój paragon, albo odezwać się pierwsza w towarzystwie czy w ogóle gdziekolwiek. To straszne, ale teraz zdaje sobie sprawę, że jest mnóstwo osób takich jak ja, które się po prostu wstydzą. Gdybym tego wstydu nie przełamała, pewnie nie dostałabym tak fajnej pracy. Gdybym nie dostała fajnej pracy, pewnie musiałabym wracać do rodzinnego domu i studiować tam, a nie w Krakowie. Gdyby nie praca, dalej byłabym tzw. ciepłym kluchem. Gdybym była ciepłym kluchem, nie zawalczyłabym o Kazika. Gdybym nie zawalczyła o Kazika, on pewnie też by sobie mnie odpuścił, więc ja bym dalej miała depresję. Gdyby nie Kazik, pewnie w ogóle nie przeprowadziłabym się na MS AGH. Pewnie nie rzuciłabym UJ. Kurczę, gdyby tak to wszystko rozpisać, to naprawdę okaże się, że nawet najmniejsza decyzja, najmniejszy ruch może mieć wpływ na caaaaałe Twoje życie w przyszłości. Ale nie przejmuj się, kiedy akurat teraz jesteś w dołku. W pewnych momentach życia doła miałam cały czas. Teraz widzę, że ten czas jest stracony, bo można było się otrzepać, wziąć w garść i kto wie, gdzie bym teraz była gdyby nie te depresje zasrane.

Co bym zmieniła? W zasadzie, to oprócz wybrania od razu AGH i akademika to nic. Cieszę się, że miałam okazję pracować w tak fajnym miejscu, bo to bardzo wpłynęło na mój charakter. Gdyby nie ta praca, to na pewno chciałabym pracować na sobą, nad swoją nieśmiałością i brakiem pewności siebie. Teraz myślę też, że po tym jak rzucił mnie Kazik nie powinnam była ubolewać, tylko zacząć rozglądać się naokoło w poszukiwaniu faceta, który by na mnie zasłużył. Jak to mówią, nie miła księdzu ofiara to nara. Na szczęście Kazik ogarnął się w ostatniej chwili i jesteśmy razem, ale mało brakowało. Utrzymywałabym też bliższy kontakt ze znajomymi, bo czasem taka zwykła rozmowa z przyjaciółką może być lepszym lekarstwem niż niejeden ziołowy uspokajacz. Niestety, w wirze nauki i pracy czasem o życiu towarzyskim się zapomina.

Morał z tego jest taki - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Pamiętaj o tym i nie załamuj się przy byle potknięciu. Always keep smiling! :) A na zakończenie:

4 komentarze :

  1. Przeczytałam właśnie całą Twoja historię 'drogi po świstek'. Na początku myślałam, że to po prostu kolejny blog-pamietnik, ale nie, dzięki Tobie nabralam sił na przezwyciężenie wszystkiego tego, co staje mi na drodze w kierunku studiowania i nie tylko. Wielkie dzięki i czekam na kolejne motywujące wpisy! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja dziękuję i bardzo się cieszę, że post przynajmniej w Twoim wypadku spełnił swoją rolę :) Nie wiem, jakie masz problemy w związku z podjęciem studiów, ale jeśli chcesz się wygadać (co zawsze przynosi ulgę) możesz to zrobić wysyłając maila na jestemtereska@gmail.com Chętnie wysłucham i pomogę, jeśli będę mogła :) Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Co teraz studiujesz?

    OdpowiedzUsuń

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka