sobota, 23 maja 2015

Droga po świstek, czyli studia Tereski CZ.3

Jeżeli zaglądasz tu po raz pierwszy i nie za bardzo orientujesz się w tej telenoweli, zapraszam Cię do przeczytania części 1 i części 2. Są krótkie, a na pewno łatwiej będzie Ci się połapać kto, co, z kim i dlaczego. Jeśli już jesteś po i z niecierpliwością (albo bez) wyczekujesz dalszej części Tereskowej historii, to nie będę trzymać Cię dłużej w napięciu.

Etap III. Tajemnicza choroba i UJ ciąg dalszy
Ostatni post z tej serii skończyłam w momencie, kiedy to moja Mamcia wróciła z wynikami badań do samochodu. No i co się okazało? Moje badania wątroby wyglądały jakby zrobił je wieloletni smakosz tanich trunków. Stąd ta mina. Co gorsze, panie z laboratorium specjalnie zostały dłużej w pracy, by wykonać jeszcze jedną analizę - na obecność wirusa HCV (czyli taki najgorszy z najgorszych).

Strach z Mamy przeszedł i na mnie, no bo pomyślałam sobie, że skoro ktoś specjalnie w sobotnie popołudnie zostaje dłużej w pracy, by zrobić mi dodatkowe badanie, to chyba nie jest ok. No i co, Mamcia Znachorka podczas naszego oczekiwania prawiła mi w samochodzie wykłady, co to będzie, jak to będzie HCV, a jak jednak nie, to też co to będzie. Przez te kilkanaście, a może kilkadziesiąt minut autentycznie byłam obsrana jak nigdy, no bo kurcze - jedyny raz, kiedy byłam w szpitalu miał miejsce podczas porodu. Nawet ręki nie miałam nigdy złamanej, a na pogotowiu byłam wtedy, kiedy jako mały szczyl wlazłam gdzie nie trzeba i rozwaliłam głowę o jakieś żelastwo. A tak to okaz zdrowia! No i do tego całkiem dobrze się czułam, a fakt, że mnie trochę swędziało uznawałam za chwilową alergię. Tak czy siak po tych kilkunastu albo kilkudziesięciu minutach poszłam już z Mamcią po wyniki, no i na całe szczęście okazało się, że to nie HCV, ale w takim razie dalej nie wiadomo, co to za cholerstwo. Sobotnie popołudnie, bilet na pociąg do Krk zamówiony na niedzielę. Co tu robić? Ja, chcąc uniknąć jakichkolwiek lekarzy chciałam jechać do domu, ale gdzie tam, ze Znachorką nie wygrasz. Pojechałyśmy do mojego dawnego pediatry, który zresztą zawsze leczył w potrzebie i w ogóle pani Hania to jest spoko lekarz. Zerknęła na wyniki, podrapała się w głowę, no i mówi, że w sumie to ona nie za bardzo może diagnozę postawić i że trzeba do szpitala na "Zakaźny". Myślę sobie, no kaplica, jeszcze tego brakowało, żebym się pałętała po szpitalu, i to jeszcze po oddziale z różnymi tyfusami. Wejdę z jednym, wyjdę z kilkoma! Ale Znachorka dalej swoje. Teraz mi się przypomniało, że w samochodzie była też z nami Grażynka, ale ona za bardzo nie kumała, o co chodzi więc jakoś się nie udzielała. No dobra, zajechałyśmy na ten "Zakaźny". Wszędzie kurde dzwonki przy drzwiach, jak w jakiś supertajnych bazach. To pewnie po to, żeby z takiego oddziału nie uciec i nie zarażać innych. Przyjęła nas pani doktor, która mi trochę przypominała z wyglądu Juliett z Zagubionych (mój ulubiony serial <3 ) więc pomyślałam, że pewnie jest miła, zapisze lekarstwo i mnie szybko wypuści.

Prawda, że przyjemna?
Nic z tych rzeczy. Tak samo jak pani Hania stwierdziła, że bez badań i obserwacji to ona też nie powie, co mi jest. Zaczęła zadawać mi pytania, na które zamiast mnie odpowiadała Znachorka (Mamcie zawsze wiedzą lepiej) no i skończyło się na tym, że kazała mi podpisać świstek o przyjęciu na oddział. Jako osoba pełnoletnia mogłam odmówić i pewnie najchętniej bym to zrobiła, ale kiedy Mamcia to usłyszała a ja poprosiłam ją, by to ona zadecydowała za mnie, rozpłakała się strasznie i wyszła. Jak nigdy, zrobiło mi się głupio, bo ona tak bardzo to przeżywała, pewnie już sobie pomyślała, że skoro muszę zostać w szpitalu to na pewno to coś poważnego, a ja miałam lekko mówiąc na to wyrąbane. A przecież chodziło o zdrowie jej pierworodnej! Dopiero teraz tak naprawdę zaczynam ją rozumieć. Gdybym miała dziecko i znalazła się w takiej sytuacji też pewnie bym się o nie bała. Ale nieważne. Pani doktor widząc to całe zajście i moją zakłopotaną minę podjęła decyzję za mnie. Nie wiem, czy to było zgodne z prawem, ale w sumie dobrze zrobiła i chwała jej za to. Wyszła do Mamy, powiedziała, żeby się nie przejmowała, bo to może być jakaś drobnostka no i zaprowadziła nas już prosto do sali. Tam się z Mamcią rozstałyśmy, no bo ktoś musiał mi przywieźć rzeczy, a poza tym Grażynka została w samochodzie. Ponoć jak wracały do domu, to obie ryczały (bo Mamcia pewnie sama siebie nakręcała możliwymi diagnozami, a mała brała z niej przykład), przez co wystraszyły Tatę na amen. Na całe szczęście on jest umysłem ścisłym, tak jak ja, dla niego liczą się fakty a nie domniemania, a już na pewno nigdy nie widziałam, żeby płakał. Przyjechali do mnie zresztą wieczorem razem, Grażka była za mała by móc wejść na oddział, więc została w domu i miałam z nią kontakt ino telefoniczny. Pogadali z panią doktor, Mamcia już się zdecydowanie uspokoiła (pewnie to zasługa Taty), no a mi spadł kamień z serca, bo strasznie nie lubię, jak doprowadzam kogoś do płaczu (a zwłaszcza Rodziców). Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, Tata nawet porobił zdjęcia (jak je później oglądaliśmy, to na każdym było widać jak intensywnie się drapie hehe). Po ich wyjściu zaczęło się robić typowo szpitalnie. Kroplówki jakieś dziwne, zastrzyki, wenflony, cuda wianki. No a rano wreszcie postawiono diagnozę. HAV, czyli wirusowe zapalenie wątroby typu A. Bardzo rzadka choroba w obecnych czasach, dlatego też pewnie żaden z odwiedzonych lekarzy jej u mnie nie podejrzewał. Okazało się, że cały wirus rozwija się w ciągu miesiąca, a mniej więcej miesiąc temu wróciłam skąd? Ano z tego Egiptu. Oczywiście obdzwoniłam wszystkich, z którymi miałam kontakt, żeby wiedzieli w co się mogli nieświadomie wpakować, ale jak się okazało nikt oprócz mnie nie miał takich objawów. To też było dziwne, ale pani doktor stwierdziła, że prawdopodobnie mam zespół Gillberta (zawsze miałam żółte białka oczu i lekko żółtawy odcień skóry), przez co moją wątroba będzie zawsze bardziej narażona na jakieś tyfusy. No i to by się zgadzało, zwłaszcza po alkoholu hehe. Poleżałam w tym szpitalu ponad tydzień, dzień w dzień dostawałam kroplówki z jakimś hiper skoncentrowanym lekiem, a oprócz tego skosztowałam szpitalnego jedzenia zwanego dietą wątrobową. Naprawdę, wydaje mi się, że psy Wiesi mają lepsze żarcie niż to, co ja tam dostawałam. Ale whatever. Po powrocie do domku był opierdziel oczywiście, bo moja Mamcia strasznie była przeciwna temu wyjazdowi do Egiptu, a teraz miała dowód na to, że to był zły pomysł. Na nic się zdały argumenty na to, że miliony ludzi jeżdżą tam na wakacje, że pojechałam tam za własny hajs, no i że w sumie to dobrze się stało, bo teraz już będę wiedziała by na tą wątrobę uważać. Powrót na studia też nie był kolorowy. W zasadzie minął 3 tydzień nauki, ja że tak powiem"w dupie" ze wszystkim, no a UJ to jednak UJ, tam na chemii nie ma opierdzielania się. Na szczęście opiekunką roku była całkiem przyjemna babeczka, która wiedziała o mojej chorobowej sytuacji, więc na spokojnie zaliczyłam wszystko co tam trzeba było. Tyle że coraz mniej mi się tam podobało. Laboratoria były super, poziom nauki naprawdę wysoki, ale jakoś atmosfera i ogólnie stosunek student-wykładowca pozostawiała wiele do życzenia według mnie. Zaznaczam, że to subiektywna opinia, bo mam tam przyjaciółkę, jedyną w zasadzie z UJ, która nie narzeka wcale i strasznie się jej tam podoba. Decyzja o zmianie uczelni narastała we mnie stopniowo. Gdzieś na początku zajęć jeden z moich prowadzących powiedział, że i tak będziemy po tym kierunku bezrobotni. To był mocny sygnał by stamtąd uciekać. No bo po co mam ciągnąć pieniądze od rodziców przez 5 lat na daremnie? Kolejnym mocnym bodźcem było odwiedzanie akademików agiehu. Miałam tam paru znajomych i za każdym razem kiedy odwiedzałam ich na miasteczku robiło mi się tak przykro, że tam nie mieszkam, że stwierdziłam, iż od przyszłego roku koniecznie złożę wniosek o akademik. Ale najmocniejszym sygnałem by zmienić uczelnię (z biegiem czasu myślę też, że i najgłupszym) było poznanie Kazika - mojego obecnego chłopaka. Wpadłam niczym śliwka w kompot.


Nadszedł styczeń, czas sesji. Moja pierwsza sesja w życiu. Nie uczyłam się w zasadzie wcale, albo inaczej - uczyłam, ale i tak nic w tej durnej łepetynie mi nie zostawało. Miałam 3 egzaminy: matma, fizyka i chemia. Chemia zdana, no bo w sumie lubię chemię. Matmy i fizyki za to nienawidzę. O ile jeszcze matematykę mogłabym zrozumieć, o tyle fizyka to dla mnie od gimnazjum czarna magia. Tak czy siak, z lekką premedytacją nie zdałam obu tych egzaminów, co prowadziło do skreślenia z listy studentów. Niby byłam na to przygotowana, ale mimo wszystko było to dla mnie lekkie zaskoczenie. Dopiero siedząc pod dziekanatem z innym kolegą, któremu też się "nie powiodło" zdałam sobie sprawę, co ja takiego narobiłam. Dla jakiegoś dupka (sorry Kazik) zrezygnowałam ze studiów?! Co to teraz będzie, ola Boga!? No, była mocna panika. Czas zadzwonić do domu. Rodzice byli psychicznie gotowi na tą wiadomość, bo stopniowo ich o tym informowałam, ale wiadomo - zawsze gdzieś tli się nadzieja, że a może jednak zda? Przez łzy umówiłam się z mamą na dworcu i co najlepsze - prosto z dworca poszłyśmy na horror pt. "MAMA". Dziwny zbieg okoliczności, co nie? :D
Swoją  drogą horror taki sobie - ale początek fajny :)
Tak czy siak, w domu oczywiście pogadanka mocna, łzy się lały, Tata lekko mówiąc "wkur...iony", bo jemu najbardziej zależy na tym moim świstku, no a Grażka to jeszcze też nie czaiła za bardzo o co chodzi, więc miała to w okrężnicy. Ja, ze względu na moje zauroczenie Kazikiem chciałam koniecznie pozostać w Krakowie i tam szukać pracy. Nie wyobrażałam sobie kisić się w domu z rodzicami, noł łej. Rodzice znowu byli przeciwni, ale w końcu, po moich wielogodzinnych błaganiach stwierdzili, że dadzą mi szkołę życia.

Co bym zmieniła? Z perspektywy czasu od razu poszłabym na AGH. Zdecydowanie jest tu przyjemniej, nauki też dużo, ale jak się czegoś nie lubi to zgrabnie można to ominąć. Na pewno też pod wpływem zauroczenia nie podejmowałbym żadnej ważnej decyzji - bo nigdy nie wiadomo, co przyniesie los i czy ten Kazik nie będzie miał na ciebie wyrąbane za parę dni, a ty dla niego poświęciłaś tak wiele. No i jednak rodzice czasem mają rację, więc warto ich słuchać.

Etap IV. Praca
Dostałam od nich 500 zł i mając te fundusze musiałam zacząć jakoś żyć. Kiedy przyjechałam do Krakowa już jako nie-studentka pierwsze co zrobiłam, to wydrukowałam CV. Byłam strasznie zdesperowana, roznosiłam to CV wszędzie, byleby znaleźć jakąkolwiek pracę. Musiałam też przełamać w sobie swoją wewnętrzną nieśmiałość, bo może to głupie - ale bałam/wstydziłam się wejść do sklepu zostawić CV. Serio. Pamiętam to jak dziś, kiedy w dzień kobiet, jadąc autobusem wreszcie odebrałam pierwszy telefon z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną. Nadzieja została mi przywrócona.

Ciąg dalszy nastąpi :)

2 komentarze :

  1. Ale tu u Ciebie miło.. i zabawnie.. i ciekawie :)
    Pozwól, że zostanę tu na dłużej i będę Ci spamować pod postami ;-)
    Pozdrawiam,
    Panna Natja

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mi miło to słyszeć ;) Pozdrawiam słonecznie (bo pogoda nie rozpieszcza)! Tereska

      Usuń

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka